Siedzę tu, w kuchni, już chyba parę godzin. Niebo jest teraz ciemnogranatowe i tylko wątłe światło księżyca sączy się przez okno. Wpatruję się w sierp wiszący między drobnymi gwiazdami. Są takie piękne... Takie delikatne, takie... Dziewicze, nieposkromione, nieujarzmione... Wiem. Wszystko to synonimy, ale jak pięknie brzmi każdy z nich!
Z błogiego nastroju wyrywa mnie nasilający się odór. Patrzę na ciała. To obrzydliwe. Teraz naprawdę idę się pakować.
Znowu brodzę przez korytarz. Na schodach zdejmuję skarpety i rzucam je do szkarłatnej kałuży. Wchodzę na piętro. Przekraczam próg swojego pokoju, dokładnie zamykając za sobą drzwi, żeby nie przedostał się tu smród.
Chyba muszę się spakować do wielkiego biwakowego plecaka. Mam do zabrania wszystkie swoje ubrania (których, uwierzcie, nie ma mało), kosmetyki, różne inne przydatne rzeczy, takie jak latarka, no i, oczywiście, wszystkie oszczędności - moje i rodziców.
Patrzę na zegar na ścianie. Właśnie mija 90 minut. Jestem już prawie całkiem spakowana - zostały tylko do znalezienia pieniądze. Ale to potem. Dopóki nie będę naprawdę zmuszona do opuszczenia domu, zostanę. Teraz jestem chociaż gotowa, żeby w razie nagłego wypadku się stąd wynieść.
Rozsądnie byłoby upozorować swoją śmierć. Jak informacja, że moi rodzice nie żyją ujrzy światło dzienne, to będą mnie szukali. Więc mam dwie opcje do wyboru: pierwsza - udawanie własnej śmierci. Bardzo kusząca, ale i niebezpieczna możliwość. Jakby rozpatrzeć wszystkie za i przeciw, to... sama nie wiem. Musiałabym się cały czas ukrywać. Druga opcja - mogę rozgłosić, że wyjeżdżam z rodzicami na stałe za granicę, posprzątać i pozbyć się ciał. To mi chyba bardziej odpowiada. Bezpieczniej jest, jeśli ktoś cię zauważy, powiedzieć, że się wcześniej wróciło z podróży, niż "część, stary, no wiesz, wróciłam z Hadesu, cieszysz się?". Więc chyba już się wezmę za sprzątanie. Jutro rozpoczyna się rok szkolny. Dobrze by było do tego czasu zniknąć z powierzchni ziemi.
A przynajmniej wynieść się do innego miasta.
Pojęcia nie mam jak udaje mi się tego dokonać, ale przed 9:00 rano cały dom jest znowu śnieżnobiały. W przeciwieństwie do stanu w jakim teraz ja się znajduję. Cała we krwi. Skrzepniętej, purpurowej, obrzydliwej krwi moich rodziców i ich oprawców.
Rodziców jako tako pochowam w ogródku. A co z tymi debilnymi płatnymi mordercami? Nie wiem. Zawsze cieszyłam się, że jestem jedynaczką, ale w tej chwili naprawdę potrzebuję starszego brata.
Teraz ciała leżą przed domem. Wyniosłam je, żeby posprzątać dom. Dzięki Bogu, że mieszkamy (no, właściwie, to już nie "mieszkamy", tylko "mieszkam") na takim zadupiu, że nawet ptaki tu nie latają. Mogę spokojnie się jeszcze zastanowić nad wszystkim. Mam dużo czasu. Podejrzewam, że skombinuję jakieś wory i wrzucę tych dwóch złych gości do jakiegoś rowu w lesie. Oczywiście nie sama, tylko z pomocą. Już dzwonię do Radka, żeby spodziewał się mnie po południu.
A teraz muszę znaleźć jakąś porządną łopatę. Przyda się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz